Tragedia na bunkrach

Czwartek, trzeciego marca 1960 r. okazał się najtragiczniejszym dniem w powojennej
historii Ratowic.
Minęło 15 lat od zakończenia II wojny światowej, jednak jej ślady  na  naszych terenach były
wszechobecne. Bunkry, poobozowe baraki, zniszczone po części domy, a przede wszystkim
walające się elementy sprzętu wojskowego pobudzały wyobraźnię dzieci i młodzieży. Szczególnie
kilkunastoletni chłopcy znajdowali w tym otoczeniu pożywkę dla swojej fantazji. Jedna grupa,
dowodzona przez Jurka Orlańskiego, wielbiciela literatury przygodowej, bawiła się w Winnetou i
odkrywała poniemieckie skarby. Druga, stworzyła namiastkę jednostki wojskowej. Ich dowódcą był
Tadek Gniłka, a za siedzibę służył budynek, który  wcześniej był stajnią i częścią obozu pracy AEL
Rattwitz. To właśnie tam odbywały się ich zbiórki, omawiali zadania do wykonania,
przechowywali własnoręcznie wykonaną "broń" i znalezione części ekwipunku żołnierskiego. Do
ulubionych aktywności dzieci należała zabawa w podchody, ale także  bitwy z potencjalnym
wrogiem. W grupie panował reżim wojskowy i należało bezdyskusyjnie wykonywać polecenia
dowódcy. Fakt ten sprawił, że część grupy, nastawiona bardziej zabawowo, opuściła jej szeregi.
Drugim ważnym miejscem spotkań, były baraki i podziemne schrony przy ul. Polnej. To właśnie
tam można było składować znalezione w pobliskich silosach pociski, a także ukryć się przed
wzrokiem niepożądanych oczu. Czasami, na krótko, paczkę odwiedzał mieszkający w Ratowicach
starszy od nich chłopak z Warszawy. Bardzo im imponował, ponieważ chwalił się, że był w
harcerstwie, ma dużą wiedzę praktyczną i ma wprawę w unieszkodliwianiu niewybuchów. Zapewne
przekazane  przez niego informacje stały się przyczynkiem do podjęcia samodzielnej próby
rozbrojenia pocisku.
Trzeci marca, jak na tę porę roku, był dniem wyjątkowo słonecznym i ciepłym. Dzieci z
radością wybiegły ze szkoły po zajęciach. Większość z nich poszła  na obiad. Jak wspomina pan
Aleksander Sidorowicz, on także udał się do swojego domu, żeby pozbyć się niewygodnego
tornistra. Już miał biec do czekających "na bunkrach" kolegów kiedy spostrzegła go mama i
stanowczo nakazała zjeść przygotowaną zupę. Nagle, sielską ciszę przerwał straszny huk,
dobiegający z niewielkiej odległości. Po chwili w drzwiach domu Państwa Sidorowicz pojawił się
zszokowany i zapłakany Staszek Basamanowicz krzycząc do Pani Sidorowiczowej, że jej syn nie
żyje. Było to o tyle absurdalne, że syn właśnie siedział przy stole i ze smakiem spożywał obiad.
Staszek, podczas próby unieszkodliwienia pocisku, stał w bezpiecznej odległości, na tzw "czatach"
i miał za zadanie informować chłopców, gdyby zbliżał się ktoś niepożądany. Nie wiedział, że
Sławek poszedł po lekcjach do domu.
Przerażeni Ratowiczanie pobiegli na ul. Polną. Zawiadomiono pobliski szpital. Po
kilkunastu minutach przyjechała karetka ze szpitala w Jelczu. Oprócz kierowcy, przyjechała nią,
kochana przez wszystkich pacjentów pielęgniarka, Pani Tatiana Gniłka. Jadąc do Ratowic już
przeczuwała,że wśród ofiar jest jej syn. To właśnie jego ciało ujrzała jako pierwsze.
Widok był straszliwy. Wybuch spowodował nie tylko śmierć czterech dwunastolatków, ale także
zmasakrował ich ciała. Najbardziej ciało Józka Zapałowicza, który trzymał w ręku pocisk i za
pomocą młotka próbował go rozkręcić. Jerzyk Sobolewski jeszcze żył, ale umarł w drodze do
szpitala.
Wioska okryła się żałobą. W piątej klasie, której uczniami byli nieżyjący chłopcy,
nauczyciele nie byli w stanie prowadzić zajęć. Ból rodzin był niewyobrażalny. Jak okrutny i
przewrotny może być los, doświadczyli w szczególności mama Tadzia Gniłki i ojciec Józia
Zapałowicza. Pan Zapałowicz walczył pod Monte Cassino, przeżył tam piekło. Cudem uszedł z
życiem. Zapewne w najczarniejszych myślach nie przypuszczał, że w czasach pokoju, za sprawą
pozostałości wojny, straci ukochanego syna.
Zginęli:

Józef Zapałowicz (ur.1947 r.)
Tadeusz Gniłka   (ur.1948 r.)
Jerzy Sobolewski (ur.1948 r.)
Stanisław Ługowski (ur.1948 r.)
Wypadek odbił się szerokim echem w całym regionie. W uroczystościach pogrzebowych
uczestniczyli okoliczni księża, delegacje ościennych szkół i władz. Konduktowi towarzyszyła
garnizonowa orkiestra wojskowa z Wrocławia. Nieprzebrane rzesze ludzi podążały za czterema
białymi trumnami. Cmentarna ciszę przerywał tylko szloch zrozpaczonych rodzin. Ciała złożono do
wspólnej mogiły, która jeszcze kilka lat temu przypominała  mieszkańcom o tragedii sprzed
kilkudziesięciu lat. Szkoda, że nie zachowano pomnika dla przyszłych pokoleń. W miejscu
ostatnich chwil życia  chłopców, pozostał ślad w betonie bunkra. Wiele lat później tuż obok
powstał bezpieczny plac zabaw dla dzieci.
Krystyna Skowera

Post Author: Marcin