„Najukochańsza z wnucząt moich, wnuczko Aniu”- tak m.in. zaczynały się Jej listy do mnie.
Uwielbiałam te nagłówki, były takie fantazyjne. Byłam Jej jedyną wnuczką.
Moja Babcia Rita była z planety Venus, lub innej galaktyki. Nie stąpała po ziemi. Nie miała zmysłu
praktycznego. Nie lubiła piec ani gotować. Miała za to to wszystko, czego potrzebowałam ja. Kiedy
jeździliśmy Ją odwiedzać, my obie nie nudziłyśmy się razem ani minuty. A to szykowałyśmy
kukiełki do naszego autorskiego teatrzyku (scenariusz zmieniał nam się co chwilę), a to pisałyśmy
piosenki, wierszyki, a to upinała na mnie swoje fikuśne stroje, na głowie zawsze turbanik z broszą.
Lubiłam pić herbatę w Jej filiżankach i jeść ciasteczka, na nielicznych talerzykach miśnieńskich,
które przetrwały cały wiek. Wszystko było takie inne. Sama też tak chowała swoje dzieci, mego tatę
i ciocię. Uczyła je języków, gry na skrzypcach i rysunku. W tych rzeczach była naprawdę świetna.
Znała łacinę, grekę, rosyjski, niemiecki, francuski, podstawy angielskiego (wydawał Jej się
chropowaty i kompletnie nieprzydatny ). Mój tata odziedziczył języki i rysunek, ciocia
malowanie, ja – cóż. Babcia częstowała mnie wierszami Schillera w oryginale i wtedy niemiecki
wydawał mi się zgoła inny zupełnie niż ten słyszany w filmach. Melodyjny i słodki. Kiedy
skończyłam 10 lat, Babcia zaatakowała mnie francuskim po raz pierwszy. Ponieważ w szkole
wlewano we mnie rosyjski, poza szkołą najpierw niemiecki, potem angielski, tata zaprotestował. No
dobrze, minęła chwila i listy Babci nosiły niewinne nagłówki „ Ma très chère petite-fille Anna…”
Po pewnym czasie próbowałam Jej odpowiadać w tym hermetycznym języku a potem, sama nie
wiem jak, wylądowałam w klasie francuskiej. Kiedy czasem piszę o minionych dziewczynach,
zawsze Ją mam na myśli. Jako starsza Pani była urocza. Nigdy nie nosiła okularów, bo to nie
kobiece i wspinała się na palce, żeby zobaczyć „jakie Pan ma oczy”.
Lubiła podróżować, poznawać nowych ludzi i ujmować ich rozmową, uśmiechem ust i błękitnych
oczu. Kiedyś, mając już ok.16 lat wyszłam po Nią na dworzec. Pojechałyśmy tramwajem. Kiedy
przyszło do wysiadania na obecnym Placu Legionów, kilka męskich rąk wyciągnęło się aby pomóc
jej wysiąść. „Ten Pan mi pomoże”- Babcia wskazała przystojnego 25-latka. I szli sobie przede mną,
moja malutka siwowłosa Rita w turbanie z broszą, starym, ale jarym kostiumiku, a młody pan niósł
Jej przedwojenną walizeczkę i nie odrywał od Niej oczu. Za nimi wlokłam się ja, pryszczata
nastolatka w patrzałkach.
Uwielbiałam jej lekkość, wesołość, ładny głos, poczucie humoru, kulturę i całkowity brak
złośliwości wobec ludzi. Wyrosła w innej epoce, ale jej piękny, dostatni świat się skończył. Wojna,
jak to wojna, zabrała Jej męża, dom. Po wojnie pracowała. W kwiaciarni. Wyszywała, haftowała
obrazy. Próbowała się przystosować. Po skrzypcach został tylko futerał. Na bardzo stare lata
uciekała w marzenia, rozmawiała z „panem z radia”, wracała do przeszłości. Na samym końcu
zainkasowała cios, z którego się już nie dźwignęła. Straciła syna.
Kochałam Ją, zwiewnego małego duszka, moją Czarodziejkę.
Tu Jej zdjęcie z lat 20-tych dwudziestego wieku.
