Świadectwo

W lutym 1945 roku Puźniki – niewielka wieś w okolicy Buczacza  spłynęła krwią.  Banderowcy z UPA spalili  większość domów, wymordowali mieszkańców.  Na ich grobach dziś rośnie las. Nie został kamień na kamieniu. Pozostała tylko pamięć.  Pamięć, która przetrwała, mimo ciszy jaka  przez wiele lat  panowała wokół tego tematu.  Jest coraz mniej osób –  naocznych świadków straszliwych mordów nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej na Podolu i Wołyniu.  Jedną z nich jest Pani Stefania Pasieka (Haniszewska), mieszkanka Ratowic.  Oto jej świadectwo.

„W naszej wsi mieszkali głównie Polacy. Polskie rodziny, polska wieś.  W Puźnikach było tylko kilka ukraińskich rodzin, ale przecież przed wojną nie było żadnych problemów. Żyliśmy w zgodzie,  jak jedna rodzina. Spotykaliśmy się, chodziliśmy do szkoły, świętowaliśmy, przyjaźniliśmy się.  Mieszkańcy sąsiednich wsi  jeździli do siebie na odpusty, zapraszali się. Ja sypałam kwiaty  na prawosławnym odpuście. Byliśmy zaproszeni z kościoła, bo  w Puźnikach było  dużo dziewczynek.  Sypałyśmy kwiaty w Wełeśniowie  i na Werbce. Ukraińcy częstowali nas bułeczkami i innymi rzeczami.  Dobrze, serdecznie  nas ugościli,  naprawdę. No a co się potem stało?  To przyszło chyba gdzieś z zewnątrz.

W czasie  wojny nie mieliśmy już normalnego życia, często  chowaliśmy się po schronach, bo wciąż zdarzały się u nas  napady band UPA, wciąż palili wsie.  Najpierw co jakiś czas podpalali przysiółki Puźnik –   to Zagajówkę, to Zalesie, a to Zabroszniowskie,  Nagórzankę.

Zdarzyło się, że mój wujek Franciszek Markowski  i jego  kolega Józef Tyc umówili się, że pojadą saniami do pobliskiego Zalesia, ze zbożem, do młyna, zrobić mąkę. To było 7 lutego 1945 roku. Gdy dojeżdżali do  Zalesia spotkali znajomego, który ich  ostrzegał, żeby wracali, bo ich  napadną. Tuż za tą wioską  napadli ich banderowcy i zaczęli ich bardzo bić. Wujek opowiadał później, że to było trzech mężczyzn, Ukraińców.  W  czasie, kiedy bili jego kolegę, ciężko pobity wujek  upadł i wczołgał się pod sanie. Oprawcy nie zwrócili na to uwagi, a on  wysunął się spod sań i uciekł. Kiedy jakoś dotarł do domu był tak pobity, cały siny, że myśleliśmy, że nie przeżyje.  Później  Józefa Tyc i jeszcze innych złapanych Polaków banderowcy  zapędzili  do jakiejś stodoły i  spalili.

A tydzień później,  13 lutego, podpalili całą naszą wioskę.

Miałam   starszego brata, Janka. Miał wtedy 16 lat. Był  uczynny i chętnie pomagał sąsiadom. Kilometr od nas, w Klukowej,  mieszkała nasza  ciocia. Ciocia  miała małe dzieci i Janek często  chodził jej pomagać,  naciąć sieczki,  przynieść wody, drzewa narąbać. Kiedy w dniu napadu Ukraińców na naszą wieś  właśnie stamtąd wrócił, banderowcy już podpalali Puźniki.  Odprowadził  mnie szybko na plebanię,  bo tam było bezpieczniej  i  wracał  po rodziców, bo chciał jeszcze ich zabrać.  Mieszkaliśmy  niedaleko od proborstwa, ale już nie zdążył.  Cała wieś już się paliła. Bandyci złapali go i  bili. Wybili mu zęby, połamali ręce i żywcem  wrzucili w ogień. Spalili tak więcej osób. Jak choćby dziecko Rozalii Wiśniewskiej, które wbili na widły i  żywe w ogień rzucili, a ją  zarąbali siekierą.

Jednego z sąsiadów – Józefa Jasińskiego  chwycili, powybijali mu zęby,  odcięli mu nos i język  i  ciągnęli za szyję na sznurku, tak ponad półtora kilometra, na  górę. Na tej górze  mieliśmy pole i  tam  go znaleziono potem, ze sznurkiem na szyi, tak zamęczonego. Tak mordowali.

Koło naszego domu był taki duży rów, nazywany przez mieszkańców Puźnik wywóz. Kiedyś, jak budowali wieś, to tam wywozili ziemię. Nazywano go też rowem Borkowskiego, albo Działoszyńskiego. Ludzie, którzy nie mieli się gdzie schować,  myśleli że tam  się skryją, więc wiele osób tam uciekało. Banderowcy widzieli  ich z góry i tam w tym rowie wymordowali bardzo dużo osób.

Miałam koleżankę, Bronię Łucką.  Chodziłyśmy  do jednej klasy. Ona, jej mama i siostra leżały potem wszystkie w tym rowie. Trudno opisać ten widok. Głowa odrąbana, pierś przerąbana, to wszystko tak rozrzucone, we krwi,  rów pełen krwi.

W tym rowie  zginęła też moja matka  i sąsiadka.  Moja matka   miała  w plecach wbity  na wylot nóż. A mój brat Julek, który miał wtedy rok i trzy miesiące był z  nią. Mama i sąsiadka upadły na niego.

W tym czasie  my byliśmy na plebanii.  Tam było nas dużo ludzi. Nie mogę tego dokładnie opisać, bo  byłam tam z  młodszym bratem. Antek  miał 7 lat i ja  musiałam się nim opiekować. Nie wiedziałam co z rodzicami. A tam było  tak strasznie. Mężczyźni bronili plebanii, żeby  bandyci na nas nie napadli. Wioska się paliła.  Jak zobaczyłam tę łunę, to nie wiedziałam gdzie jestem, co się dzieje. Wszędzie dookoła był, tylko płacz i modlitwa.

Kiedy wszystko się skończyło okazało się, że Julek przeżył, leżał pod ciałami, ssał mleko z piersi mamy razem z krwią. Gdy  przyszłam nad ten rów po nich, to on cały był we krwi. Otworzył oczka i wołał „mama”. A  mama już nie żyła.

To był dla mnie ciężki cios. Miałam tylko niecałe 15 lat. Ojciec był chory i na trzeci  dzień zmarł. Pochowaliśmy brata Janka, mamę i ojca. Brat miał tylko 15 lat, matka  40, a ojciec  41 lat.  Zostałam sama, a musiałam jeszcze  zaopiekować  się braćmi.  Antek miał 7 lat,  a ten malutki Julek rok i trzy miesiące. Wychowywałam ich sama.  Bardzo  ciężko przeżyłam, ten straszny czas i do tej pory, choć minęło tyle lat, to dla mnie bardzo trudne.  Wspomnienia wracają. Zawsze mam przed oczami moją matkę, mojego brata. Do dziś  zadaję sobie pytanie:  za co tak ich dręczyli? Czemu tak się strasznie mścili,  za co?  Taka wielka nienawiść…, taki koszmar”.

Na podstawie wspomnień Stefanii Pasieka opracowała Beata Jagielska

Post Author: Marcin